
Wybuch powstania był dla wszystkich zaskoczeniem. Społeczeństwo polskie, czy raczej jego „oświecona” część przygotowana była do walki, ale wyłącznie w sensie duchowym. Przygotowała je trwająca od przeszło dwóch lat „rewolucja moralna”. Patriotyczne demonstracje, odprawiane w krakowskich kościołach nabożeństwa w intencji poległych za Ojczyznę były w Krakowie zjawiskiem prawie codziennym. Okazją do zamanifestowania patriotycznych uczuć były także pogrzeby. Szczególnie wryło się w pamięć krakowian pogrzeb zmarłego w dziewięćdziesiątym roku życia Marcina Tarnowskiego, jednego z ostatnich żołnierzy insurekcji kościuszkowskiej Władze austriackie, co było dla ich postępowania charakterystyczne nie tylko w tym okresie, nie chciały, czy też nie potrafiły prowadzić konsekwentnej polityki. Z jednej strony brutalnie rozpędzano patriotyczne demonstracje, z drugiej nie umiano sobie poradzić z ulicznikami urządzającymi „kocie muzyki” nielubianym urzędnikom. Karano wysokimi grzywnami kupców, którzy z okazji rocznic i świąt narodowych zamykali sklepy, a czynili tak często nie z powodu swojego polskiego patriotyzmu, lecz dlatego, że bardziej obawiali się mogących wybić szyby uliczników, niż austriackiej policji, ale nie zawsze je egzekwowano. Zamykano bramę szkoły, aby młodzież nie mogła pójść na nabożeństwo w intencji Adama Mickiewicza, ale śledztwo w sprawie pobicia z tego powodu inspektora szkolnego utknęło w martwym punkcie, bo policja nie potrafiła znaleźć sprawców. Powstania, z którego nieuchronnym wybuchem coraz bardziej się liczono, młodzież oczekiwała z entuzjazmem. Pochodzący z ziemiańskiej rodziny Józef Kościesza-Ożegalski, w 1863 roku piętnastoletni uczeń krakowskiej szkoły, po trzydziestu latach wspominał: „Gdym wychodził z klasy, najmilszą moją rozrywką było pójść do rusznikarza Hoffelmeiera i oglądać u niego rozmaitą broń, z której chciałem sobie coś wybrać, lecz na nieszczęście moja studencka kasa za mała była, abym mógł kupić choć najlichszą strzelbę„. Starsi i bardziej doświadczeni perspektywę walki z rosyjską potęgą traktowali z mniejszym entuzjazmem. Jeden z dowódców powstańczych, mający wojskowe wykształcenie i doświadczenie wojenne zdobyte w armii austriackiej, pisał po latach: „Skakał mój kraj przez okno, to i ja z nim razem, choć iluzji nie miałem ani chwili„. Jak zawsze dzieje się w chwilach naprawdę wyjątkowych, także i przed wybuchem powstania krążyły po Krakowie podawane z ust do ust przepowiednie. Szczególne zainteresowanie budziły wśród krakowian wizje nijakiej panny Finkelsteinówny. Owa „jasnowidząca” twierdziła, że powstanie wybuchnie w maju, a na jego czele stanie pewien Rosjanin, który nie tylko przejdzie na stronę Polaków, ale nawet przyjmie koronę polską. Być może było to jakieś dalekie echo krążących po Warszawie plotek o rzekomych planach związanych z osobą namiestnika Królestwa Polskiego, wielkiego księcia Konstantego Mikołajewicza.
W jesieni 1862 roku z inspiracji działającego w Warszawie konspiracyjnego Komitetu Centralnego powołana została w Krakowie Rada Naczelna Galicyjska. Nowo powołanej podporządkowała się istniejąca od kilku miesięcy, opanowana przez „czerwonych”, Ława Krakowska. Wacław Tokarz w wydanej w 1914 roku książce ” Kraków w początkach powstania styczniowego i wyprawa na Miechów” pisał: „Głównym obowiązkiem tej organizacyi było „szerzenie związku i propaganda rewolucyjna”. Usiłowania te ograniczano jedynie do miast, a nawet tylko do miast obwodowych. Do wciągania tutaj ludzi do związku, do agitacji, używano sposobów najrozmaitszych. Gdy nie można było działać bezpośrednio, zakładano wpierw tajne stowarzyszenia starszej młodzieży szkolnej i rzemieślniczej, czytelnie, gospody obywatelskie, towarzystwa strzeleckie, banki pożyczkowe, używając do tego statutów, które przesyłała Ława główna. Na tajność kładziono nacisk dlatego, że stowarzyszenia te miały nie tylko szerzyć „istotną propagandę moralną, oświaty i powstańczą”, ale zarazem „przysparzać funduszów”. Tam, gdzie istniały już podobne stowarzyszenia legalne, związkowi winni wchodzić w ich skład i pozyskiwać sobie wpływy. W miastach powiatowych mniejszych nie liczono już na większe powodzenie. Decydował o tym ich skład narodowy, oraz silniejszy związek ze wsią, dość wrogo usposobioną wówczas wobec organizacyi”. Gdy w związku z przeprowadzaną w Królestwie „branką” wydarzenia gwałtownie przyśpieszyły, wybuch powstania stał się nieunikniony. O tym, że warszawski Komitet Centralny podjął decyzję o rozpoczęciu walki zbrojnej, Rada Naczelna Galicyjska dowiedziała się 20 stycznia. Poinformowano także galicyjskich konspiratorów, że na noc z 22 na 23 stycznia planowany jest atak na rosyjskie garnizony. Choć z pozoru liczono się z wybuchem powstania przeciwko Rosji, to jednak wiadomość ta okazała się wielkim zaskoczeniem dla krakowskich konspiratorów. Zaskoczenie było tym większe, że jeszcze 16 stycznia Komitet Centralny wydał manifest, z którego jasno wynikało, iż powstanie jest nie przygotowane i wszelkie działania zbrojne są w tym momencie niemożliwe. W dzień później rozwiązała się krakowska Ława, której członkowie nie potrafili lub nie chcieli brać na siebie odpowiedzialności za tragiczne wydarzenia jakie miały wkrótce nastąpić. Jak pisał Wacław Tokarz „Skutek … był ten, że po dzień 30 stycznia z całej Galicyi nie wyszedł do powstania żaden ochotnik, nie wyprawiono stąd ani jednej sztuki broni …. Działo się tak, choć w tamtym czasie każdy karabin przewieziony do Królestwa, każdy człowiek wykształcony wojskowo wyprawiony na teren walki, każdy rekrut wreszcie miał dla powstania wartość dziesięćkroć większą niż później, w kwietniu lub maju.”


Tymczasem za granicą zaboru rosyjskiego rozpoczęło się powstanie. Uderzenie z nocy 22 na 23 stycznia nie było dla zaborcy ogłuszające. Walka jednak trwała. Już 25 stycznia do Ojcowa, niezbyt odległego od galicyjskiej granicy, przybywa Apolinary Kurowski, naczelnik województwa krakowskiego i zaczyna tworzyć obóz. Już w kilka dni później, dnia 31 stycznia wyrusza z Krakowa do ojcowskiego obozu pierwsza grupa ochotników. Kurowski nie tylko tworzy wojsko, lecz także prowadzi działania zaczepne. W pierwszych dniach lutego jego podkomendni zajmują kolejno: Skałę, Szyce, Słomniki, Wolbrom, Pilicę, Olkusz, Sosnowiec. W obozie zgromadziło się przeszło dwa tysiące powstańców. W większości byli oni jednak nieprzeszkoleni wojskowo. Brakowało także broni. Niewątpliwie najlepiej przygotowanym, wyekwipowanym i zdyscyplinowanym oddziałem, była kompania „żuawów śmierci”, którym dowodził Francois Rochenbrune (1830-1871) były wojskowy francuski, nauczyciel języka francuskiego i fechtunku. Pochodził on z południowej Francji, po odbyciu służby wojskowej zjawił się w 1855 roku w Krakowie. Po dwóch latach pracy jako nauczyciel wrócił do ojczyzny, gdzie ponownie wstąpił do wojska. Służbę w armii francuskiej zakończył jako sierżant. Po raz drugi w Krakowie pojawił się w 1862 roku. Założył wówczas zakład, w którym nie tylko uczył szermierki, ale także przerabiał ze swoimi uczniami szkołę pojedynczego żołnierza oraz szkołę plutonu. Na początku lutego 1863 roku przybył do obozu w Ojcowie, gdzie stanął na czele liczącej 122 ludzi, złożonej w większości z jego uczniów, kompanii żuawów. Powstańcom udało się opanować obszar nad granicą austriacką i pruską, na którym zaprowadzono polską, improwizowaną administrację. Wobec narastającego zagrożenia ze strony wojsk rosyjskich zdecydował się Kurowski na podjęcie działań zaczepnych.
Dnia 16 lutego wyprowadził oddział z ojcowskiego obozu z zamiarem zaatakowania Miechowa, do którego dotarto następnego dnia. Przeprowadzony 17 lutego atak na to miasto zakończył się klęską. Poległo kilkuset powstańców. Rannych dobijali żołnierze rosyjscy. W wyniku klęski nastąpił upadek dyscypliny i spontaniczna demobilizacja oddziału. Uciekinierzy spod Miechowa w większości szukali schronienia za austriacką granicą. Następnego dnia Rosjanie zajęli obóz w Ojcowie. W ręce wroga wpadła między innymi polowy lazaret oraz kancelaria łącznie z ewidencją całego oddziału. Jak pisze Wacław Tokarz, jeszcze w latach osiemdziesiątych XIX wykorzystywano przeciwko byłym powstańcom zdobyte w ten sposób informacje. Oceniając wydarzenia z 17 lutego 1863 roku ten sam autor pisał: „Klęska miechowska była niezmiernie dotkliwym ciosem dla powstania w Krakowskiem. Poszedł w rozsypkę jeden z lepszych oddziałów. Utracono trójkąt graniczny i skazano na emigracyę ludzi, którzy poczęli organizować jawnie władze cywilne, gromadzić środki do walki. Już nigdy, nawet za Langiewicza nie miały wrócić podobne warunki, podobna łatwość działania. Ruch wzrastał odtąd dzięki swym składnikom pomocniczym; widokom interwencyi zagranicznej, złączonemu z nim poparciu szlachty; malał on jednak i słabnął w swej istocie wewnętrznej; prawdziwym zapale do walki, realnej możliwości działań na terenie Królestwa.

Ta surowa ocena wydarzeń miechowskich, jest bez wątpienia słuszna, gdyż wkrótce powstanie rzeczywiście miało się przerodzić tragiczną „demonstrację zbrojną”, obliczoną przede wszystkim na uzyskanie wydźwięku na polu międzynarodowym. Jednak zanim tak się stało Kraków i jego mieszkańcy mieli jeszcze jedną możliwość wspomożenia próby „realnych działań” militarnych na terenie zaboru rosyjskiego, bowiem w początku marca na północnej, położonej w Królestwie, części obecnego województwa małopolskiego pojawił się oddział powstańczy dowodzony przez naczelnika wojskowego województwa sandomierskiego, Mariana Langiewicza. Dnia 2 marca Langiewicz przybył do Pieskowej Skały. W następnych dniach stoczył dwie pomyślnie zakończone bitwy z wojskami rosyjskimi, 4 marca pod Pieskową Skałą i 5 marca pod Skałą.


Jedną z ofiar tych starć był Andrzej Potiebnia vel Potebnia, dezerter w armii carskiej. Dnia 6 marca 1863 organizował Langiewicz obóz w Goszczy, miejscowości położonej na terenie obecnego powiatu krakowskiego, w gminie Kocmyrzów-Luborzyca, czyli w niewielkiej odległości od Krakowa. Langiewicz – ogłoszony 10 marca powstańczym dyktatorem – następnego dnia zwinął obóz w Goszczy i zarządził wymarsz. Po stoczonych na terenie dzisiejszego województwa świętokrzyskiego bitwach pod Chrobrzem i Grochowiskami – zdecydował się 19 marca na podzielić swój oddział na mniejsze grupy. Grupa dowodzona przez Dionizego Czachowskiego odeszła w Sandomierskie, oddział Teodora Cieszkowskiego udał się w Kaliskie. Najbardziej tragiczny okazał się los grupy dowodzonej przez Józefa Śmiechowskiego, która już 21 marca została rozbita pod Igołomią. Sam Marian Langiewicz 19 marca opuścił swoich podkomendnych i jeszcze tego samego dnia, po przeprawieniu się przez Wisłę w okolicy Uścia Solnego, przekroczył austriacką granicę. Internowany przez Austriaków 20 marca został początkowo uwięziony w Tarnowie, a następnie przetransportowany do Krakowa, gdzie umieszczono go w wojskowym więzieniu na Wawelu. Zaś w mieszczącym się u wylotu ulicy Kanoniczej areszcie „Pod Telegrafem” przetrzymywana była Anna Henryka Pustowojtówna, ciesząca się powszechnym zainteresowaniem kobieta-adiutant krótkotrwałego dyktatora.
Tragiczny koniec dowodzonego przez Mariana Langiewicza „korpusu”, stał się przyczyną drugiego, po klęsce miechowskiej, załamania się powstania na położonych na północ od Krakowa, przygranicznych terenach Królestwa Polskiego. Jednak kierownictwo powstania, wierzące w zagraniczną interwencję, postanowiło kontynuować walkę. Zredukowana jednak została ona do „demonstracji zbrojnej”, która miała pokazać Europie, że Polacy nadal walczą o wolność i niepodległość. Cel ten chciano osiągnąć poprzez wysyłanie za granicę, do Królestwa Polskiego kolejnych organizowanych w Krakowie oddziałów. Trzeba przyznać, że krakowskie władze narodowe dość szybko otrząsnęły się ze zrozumiałego zniechęcenia i rozczarowania, jakie zapanowała po klęsce oddziałów Langiewicza. Dnia 3 kwietnia wyruszył do Królestwa oddział dowodzony przez pułkownika Jozefa Grekowicza, byłego kapitana wojska rosyjskiego, absolwenta Akademii Wojskowej w Petersburgu. O ile dowódca miał przygotowanie wojskowe, o tyle „materiał ludzki” w oddziale był bardzo kiepski. Zdaniem pamiętnikarzy nie byli to już tacy zapaleńcy, jak ochotnicy idący do obozu ojcowskiego. Pierwotnie planowano wyruszyć w pole 1 kwietnia, lecz wielu żołnierzy odmówiło wymarszu z powodu trwających Świąt Wielkanocnych. Podobno dyskutowano w szeregach nawet na temat kierunku marszu, co było wręcz przerażającym dowodem upadku autorytetu wodzów powstania oraz postępującej demoralizacji oddziału, który pierwotnie miał liczyć 500 żołnierzy, a wyruszył w sile ponad dwustu piechurów i trzydziestu kawalerzystów. Dnia 5 kwietnia pod Szklarami, wsią leżąca na terenie obecnego powiatu krakowskiego, w gminie Jerzmanowice-Przeginia oddział stoczył bitwę z wojskiem rosyjskim. Choć bitwa nie zakończyła się klęską, powstańcy cofnęli się jednak do Galicji. Odwrót w pewnym momencie zamienił się w paniczną ucieczkę, podczas której żołnierze masowo porzucali broń. Wyprawa płk. Grekowicza dowiodła, że krakowscy ochotnicy, zdemoralizowani wcześniejszymi klęskami, skłonni są do ucieczki i szukania schronienia za granicą. Pomimo takiej opinii i kolejnego szoku, jakim dla krakowian była klęska dobrze uzbrojonego i wyekwipowanego oddziału, z Krakowa miało wyruszyć jeszcze wiele zbrojnych wypraw. Dnia 20 kwietnia wyruszył w pole oddział dowodzony przez Atanazego Mossakowskiego, liczący powyżej trzystu żołnierzy. Organizatorzy wyprawy liczyli, że tym razem uda się dotrzeć w głąb Królestwa i połączyć z działającymi tam oddziałami partyzanckimi. Jednak już 24 kwietnia, kiedy doszło do bitwy pod Jaworznikiem, zmęczeni forsownym marszem podkomendni Mossakowskiego nie byli w stanie stawić czoła przeciwnikowi. Po bitwie nastąpił chaotyczny odwrót do Galicji.
Kompromitacja dotychczasowych organizatorów, jaką niewątpliwie były dwie nieudane wyprawy, doprowadziła do przejęcia inicjatywy przez Ludwika Mierosławskiego, byłego dyktatora powstania, fantasty i demagoga. Planował on wielką wyprawę, w ramach której wkroczyłby do Królestwa korpus liczący kilka tysięcy żołnierzy. Efektem podjętych i zakrojonych na szeroką skalę działań organizacyjnych była jednak tylko jedna wyprawa. Nocą z 3 na 4 maja wyruszył z Krakowa liczący 170 ludzi oddział dowodzony przez Stefana Malczewskiego. Miał on być awangardą większego ugrupowania powstańczego i zgodnie z otrzymanymi rozkazami po przekroczeniu granicy miał zająć pozycję w podkrakowskiej wsi Pobiednik. Marsz był jednak kontynuowany. Powstańcy doszli do Igołomi, gdzie spotkali wojska rosyjskie. Trwająca tylko kilkanaście godzin wyprawa zakończyła się klęską, tym bardziej tragiczną, że oddziałowi towarzyszył tabor wiozący między innymi 500 sztuk belgijskich sztucerów. W wyniku chaotycznego odwrotu w ręce Austriaków dostało się – jak donosiła ówczesna prasa – 20 wozów z bronią, amunicją i sprzętem.

W dniu klęski pod Igołomią przekroczył granicę Galicji oddział dowodzony przez pułkownika Jozefa Miniewskiego. Była to dość silna, bo licząca około 500 ludzi grupa. W jej składzie znajdowała się niezbyt liczna – bo tylko trzydziestoosobowa – Legia Cudzoziemska, zwana też Zagraniczną. Dowodził nią Francesco Giuseppe Nullo, uczestnik walk o zjednoczenie Włoch, garybaldczyk, oficer armii włoskiej, który w marcu 1863 roku zebrał w rodzinnym mieście Bergamo grupę garybaldczyków gotowych wyruszyć do Polski. Już w kilka godzin po wkroczeniu na teren Królestwa oddział Miniewskiego został zaatakowany koło wsi Podlesie przez przeważające siły rosyjskie. Nieprzyjaciela jednak odparto i powstańcy kontynuowali marsz w głąb zaboru rosyjskiego. Gdy po nocnym marszu oddział zatrzymał się na odpoczynek w okolicy Krzykawki, wsi leżącej w obecnym powiecie olkuskim, w gminie Bolesław, został tam zaatakowany przez Rosjan. Przewaga ogniowa nieprzyjaciela i śmierć Nullo doprowadziły do destrukcji oddziału, który stracił wielu poległych. Większość ocalałych zawróciła do Galicji. Tylko nielicznym udało się przedrzeć w głąb zaboru rosyjskiego i dołączyć do walczących tam oddziałów partyzanckich.
Pomimo smutnych doświadczeń i klęsk, jakimi kończyły się kolejne wyprawy, nocą z 6 na 7 maja przekroczył rosyjską granicę kolejny oddział powstańczy. Dowodził nim kapitan Józef Romocki. Oddział liczył 300 piechurów – uzbrojonych w belgijskie sztucery – oraz niewielką grupę kawalerzystów. Po przejściu granicy powstańcy zatrzymali się w okolicy Szyc, wsi leżącej na terenie obecnego powiatu krakowskiego. Tutaj zaatakowani zostali przez Rosjan. Mimo początkowych sukcesów bitwa zakończyła się klęską Polaków. Oddział wycofał się do granicy, po przekroczeniu której został przez Austriaków rozbrojony.
Po klęskach aż trzech oddziałów powstańczych, jakie wyruszyły z Krakowa do zaboru rosyjskiego na początku maja, wstrzymano na pewien czas działa zbrojne. Wśród krakowian zapanował – zupełnie w takiej sytuacji zrozumiałe – rozgoryczenie i zniechęcenie. Podziemna gazeta „Naprzód” pisała 11 maja 1863 roku: „Niejeden pyta się w duszy. Gdzież się podziała dawna waleczność? gdzie poświęcenie, gdzie gotowość na śmierć lub zwycięstwo?” Dopiero 20 czerwca wyruszyła kolejna wyprawa. Tym razem nie była jednak organizowana w Krakowie, lecz przede wszystkim na terenie obecnego powiatu tarnobrzeskiego. Dowodzona przez Zygmunta Jordana wyprawa zakończyła się klęskami w bitwach pod Komorowem oraz Gacami i w konsekwencji wielkimi stratami.

Pomimo tragicznej wyprawy tarnobrzeskiej kontynuowano wysyłanie oddziałów do zaboru rosyjskiego. Kolejny – tym razem dość nieliczny, bo liczący tylko 80 kawalerzystów – dowodzony przez Ludwika Mycielskiego oddział wyruszył z podkrakowskiej Olszy 2 lipca. Celem jego było dotarcie do walczącego w świętokrzyskim ugrupowania partyzanckiego. Wyprawa nie osiągnęła zamierzonego celu. Nie spotkano żadnego oddziału działającego na kielecczyźnie oddziału. Po kilku utarczkach z Rosjanami oddział i po poniesionych stratach postanowiono wrócić do Galicji, co też nastąpiło 10 lipca.
W sierpniu 1863 kontynuowano – pomimo wcześniejszych, tragicznych doświadczeń – ten sposób walki. Nadal marnowano ludzi i zakupioną za granicą broń, najwyraźniej władze powstańcze nie potrafiły znaleźć innej formuły realizacji polityki „demonstracji zbrojnej”. Nocą z 5 na 6 sierpnia wyruszył do Królestwa liczący ponad stu kawalerzystów oddział, dowodzony przez kapitana Jana Popiela. Ten młody, bo urodzony w 1836 roku, były oficer austriacki oraz papieski, uczestnik bitwy pod Solferino i Ankoną, używający pseudonimu Chościakiewicza, brał wcześniej udział w zakończonej klęską pod Komorowem wyprawie Zygmunta Jordana. Po przekroczeniu granicy w rejonie Krzeszowic powstańcy ruszyli w kierunku Wolbromia. Nie zdołali jednak dotrzeć – jak to zapewne było pierwotnie planowane – do sił powstańczych dowodzonych przez pułkownika Zygmunta Chmieleńskiego. Wobec zagrożenia przez przeważające siły rosyjskie kapitan Popiel zdecydował się na odwrót w stronę granicy, którą oddział przekroczył w rejonie Szyc.

Do złotej legendy powstania styczniowego przeszło wydarzenia związane z kolejną, już ostatnią z serii krakowskich ekspedycji militarnych 1863 roku. W dniu 14 sierpnia wyszły z Krakowa dwie grupy powstańców. Jedna, dowodzona przez byłego rosyjskiego pułkownika Aleksandra Taniewskiego-Teterę, przekroczyła graniczną Wisłę w rejonie Cła i Wolicy. Druga weszła do zaboru rosyjskiego przez Szyce. Oba powstańcze oddziały przy przekraczaniu kordonu granicznego nie uniknęły konfrontacji z Austriakami. Doszło nawet do starć zakończonych ofiarami śmiertelnymi. Dowodziło to zmiany stosunku władz austriackich do powstania. Najwyraźniej w Wiedniu uznano, że powstanie nie ma żadnych szans i dalsze tolerowanie polskiego ruchu niepodległościowego jest bezcelowe. Grupa pułkownika Taniewskiego, licząca prawdopodobnie poniżej 300 ludzi, następnego dnia po przekroczeniu granicy spotkała nieprzyjaciela w rejonie wsi Wąsów, należącej obecnie do gminy Koniusza w powiecie proszowicki. Rosyjska przewaga okazała się tak duża, że oddział – pomimo początkowego dzielnego oporu – musiał wycofać się i przekroczyć granicę austriacką. Powstańcy, dowodzeni przez braci Edwarda i Gustawa Habichów, maszerowali przez Czajowice, Pieskową Skałę, Wielmożę, Tarnawę, Zagórowo. Już drugiego dnia marszu stanęli w Glanowie w obliczu poważnego zagrożenia. Wobec zbliżania się z zachodu i wschodu dwóch silnych rosyjskich kolumn powstańcy wycofali się w stronę Imbramowic, gdzie podjęli walkę z silniejszym przeciwnikiem. Pomimo zaciętego oporu dowodzony przez braci Habichów oddział został rozproszony. Tylko części z powstańców udało się dołączyć do operującego w tych stronach oddziału Zygmunta Chmieleńskiego. W czasie walki odcięty została od głównych sił polskich niewielka grupa powstańców dowodzona przez Aleksandra Krukowieckiego, którego sumptem wystawiony był cały, dowodzony przez braci Habichów oddział.

Krukowiecki z towarzyszami przebił się przez rosyjskie pozycje do dworu w Glanowie. Otoczeni w dworze powstańcy przez wiele godzin skutecznie się ostrzeliwali. Pomimo strat, pomimo śmierci towarzyszy, nie usłuchali wezwań do poddania. W końcu Rosjanie zrezygnowali z dalszego oblegania płonącego dworu i wycofali się. Do odwrotu miały ich skłonić z jednej strony wysokie straty – obrońcy dworu strzelali bowiem niezwykle celnie – zaś z drugiej wiadomości o nadciągającej odsieczy. Właśnie owa rzekoma odsiecz wpisała się na trwałe w powstańczą legendę. Do dziś słyszy się o tym – a opowieść ta funkcjonowała przed laty w szkolnych wypisach i książeczkach, z których przed 1939 rokiem uczono rekrutów patriotyzmu – że Rosjan do wycofania skłoniły obłoki kurzu na prowadzącej do Glanowa drodze. Wzniecały je jednak nie kopyta koni spieszącej z pomocą oblężonym powstańczej kawalerii, lecz racice krów, które wypędzili na drogę patriotycznie nastawieni pasterze z okolicznych obejść. Jedyną realną pomoc walczącym pod Iwanowicami oraz obleganym w glanowskim dworze powstańcom mógł i nawet chciał udzielić Zygmunt Chmieleński, który ze swoim oddziałem rzeczywiście ruszył na odsiecz, został jednak zatrzymamy przez Rosjan pod Obiechowem.
Bohaterska obrona dworu w Glanowie zamknęła pewien etap w „krakowskich” dziejach powstania. Odtąd już nie wysyłano do Królestwa Kongresowego większych oddziałów. Pomoc rzecz jasna nadal była udzielana, ale przede wszystkim starano się dostarczyć broń i amunicję. Jeżeli wychodzili z Krakowa ochotnicy, to były to małe grupy, liczące najwyżej po kilkunastu ludzi, których zadanie – rzecz jasna – nie było włączanie się do walki zaraz po przekroczeniu granicy, ale skryte dotarcie do wałczących w głębi Królestwa oddziałów powstańczych.
Akcja organizowania kolejnych zbrojnych wypraw do Królestwa – trwające od kwietnia do sierpnia 1863 – bezwątpienia nie była tak naprawdę ani owocna, ani nawet potrzebna w sensie militarnym. Wiązała się z ogromnym marnotrawstwem pieniędzy i zakupionych za nie broni oraz amunicji. Jeszcze większe straty – bo bezpowrotne – ponoszono przez narażanie ochotników na śmierć w walce bez szans na zwycięstwo. Niepowodzenia kolejnych wypraw za granicę były przyczyną lawinowo postępującej demoralizacji ochotników. Do czarnej legendy powstania styczniowego przeszły słowa, jakimi rzekomo miał witać austriacki generał, Polak nazwiskiem Dobrzański, uchodzących do Galicji powstańców. Zanotował je w swoich wspomnieniach Karol Grabówka, a spopularyzował wybitny znawca dziejów powstania styczniowego, autor między innymi ogłoszonych w 1968 roku „Wyprawa wojennych z Krakowa”. Słowa te brzmiały: „To wy żołnierze? Powstańcy? Rano wychodzicie na wojnę, a wieczorem już was pędzą jak stado baranów! Nie tak walczyli wasi przodkowie!„
Ten sam Eligiusz Kozłowski w cytowanej wyżej pracy przytacza opinię, jak ogłoszona została w 1863 roku na łamach „Gazety Narodowej”: „To pojawianie się drobnych oddziałów powstańczych, tam gdzie przeważnie są siły moskiewskie, nie może mieć szczęśliwego rezultatu. Gdyby jeszcze kilkanaście dobrych oddziałów równocześnie na rozmaitych punktach się ukazało, toby rozerwać musiało siły moskiewskie, ale pojawienie się jednego, a po jego pokonaniu drugiego oddziału na placu boju, znaczy ułatwiać zwycięstwo Moskalom.” Jeszcze przed wyprawą zakończoną bohaterską obroną glanowskiego dworu „Naprzód”, organ Powstańczej Rady Prowicyonalnej Galicyjskiej pisał: „Niepowodzenia broni polskiej w ostatnich tygodniach, niepowodzenia, których świadkiem było niestety znowu pogranicze Galicyi, wtedy tylko rzeczywistą mogłoby powstaniu narodowemu przynieść szkodę, gdyby mogło zatrząść zapałem i poświęceniem obywateli. Ale tuszymy sobie, że tak nie jest. Wobec niesłychanych okrucieństw, których się śmiertelnym nasz wróg dopuszcza, wobec bezprzykładnego szyderstwa, którem nas obrzuca pisząca noty dyplomacja europejska, wobec strat, które nas dotykają; któż niezawre (!) ogniem świętego gniewu?„
Trzeba jednak przyznać, że to właśnie nadzieja na interwencję owej – z takim wyrzutem i żalem wspomnianej – „dyplomacji europejskiej” była powodem, dla którego trwała przez wiele miesięcy kosztowana i tak naprawdę tragiczna w skutkach „demonstracja zbrojna”. Dokonując oceny zaangażowania zaboru austriackiego w pomoc powstania, oceniając skuteczność tej pomocy, musimy pamiętać, że od klęski dyktatora Mariana Langiewicza, były to już tylko działania, których najistotniejszym aspektem był tak naprawdę wymiar propagandowy. Oczywiście nie powinno to zmniejszać szacunku i podziwu dla ryzykujących życiem uczestników kolejnych wychodzących z Krakowa wypraw. Eligiusz Kozłowski oceniał przed półwieczem, że spośród około 3.000 ochotników, jacy między kwietniem a sierpniem 1863 roku wyruszyli z Krakowa, tylko około 300 dotarło do walczących w Królestwie oddziałów powstańczych. Oznacza to, że prawdopodobnie tylko dziesięć procent ochotników rzeczywiście włączyło się w walkę z zaborcą, a reszta swój udział ograniczyła do udziału w jednej przygranicznej potyczce i do szybkiej rejterady za zbawcze austriackie słupy graniczne.

Oceniając rolę i wkład Krakowa i całego zaboru austriackiego w powstanie musimy pamiętać, że w ówczesnej sytuacji międzynarodowej, przy swojej ówczesnej strukturze społecznej społeczeństwo polskie nie miało żadnych szans na wywalczenie niepodległości, a podejmowane w tym kierunku wysiłki musiały pozostać bezowocnymi. Dlatego też nie należy się dziwić, że kolejne wyruszające z Krakowa wyprawy nie przyniosły tak naprawdę żadnych, ani militarnych, ani nawet – wbrew nadziei organizatorów – politycznych korzyści.
Michał Kozioł